Kultura w Poznaniu

Teatr

opublikowano:

Dom, dom, dom...

"Dom" to chyba najczęściej pojawiające się w sztuce Gdzieś daleko stąd słowo. Nie bez przyczyny. Nie zawsze chodzi o konkretny budynek, choć może chodzić. Nie zawsze chodzi o konkretne miejsce, choć też może. Może to słowo bardziej oznacza nasz wolny wybór co do tego, gdzie i jak chcemy żyć? A może jest symbolem całej naszej historii?

. - grafika artykułu
fot. Andrzej Majos

Wertując biografie znanych i uznanych, którzy przeżyli II wojnę światową, lub też słuchając opowieści mniej znanych i zupełnie nieuznanych na kartach historii zwykłych ludzi, którzy także przeżyli te traumatyczne kilka lat między rokiem 1939 a 1945, często słyszymy o dziwnym dla nas przemieszczaniu się z miejsca na miejsce, które odbywało się w atmosferze przymusu i brutalnego ingerowania w czyjąś przestrzeń - dom. Może się zdarzyć, że z perspektywy czasu dostrzegamy, owszem, tragizm takich wydarzeń, jednak chyba nie do końca potrafimy wyobrazić sobie skalę skrzywdzenia człowieka jako jednostki. Myślimy niekiedy, że ktoś tak wiele przeżył, miał takie ciekawe życie i chwytamy słowa z jego opowieści (utożsamianej niemalże z wielką przygodą), nie pochylając się wystarczająco nad tym, jak musiał się czuć w obliczu wydarzeń, które były jego teraźniejszością.

Spektakl Gdzieś daleko stąd według scenariusza Ewy Kaczmarek i w reżyserii Wojciecha Wińskiego, inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, bo wysiedleniami poznańskiej ludności podczas II wojny światowej, pozwala skonfrontować się z tym tematem, unikając niepotrzebnego przewizualizowania i przegadania, czyniąc z niego coś bardziej uniwersalnego, osadzonego w przeszłości, teraźniejszości, ale też - niestety i być może - w przyszłości. Samo miejsce również wydaje się niedookreślone. Oszczędna scenografia, kilka wiszących z sufitu przedmiotów, parę krzeseł, jeden obraz na ścianie i skrzynia na środku sceny, która pełni różne istotne funkcje: bufetu, wagonu do przewozu stłoczonych w nim ludzi, a w końcu i czyjegoś ciasnego, ale jednak własnego domu - to wszystko, co tworzy przestrzeń. Oznacza to, że widz może dopowiedzieć sobie miejsce, w którym rozgrywa się akcja - według swojego uznania, a może i lęków o to, co sam obawiałby się stracić.

Sztuka ukazuje krótki, wręcz idylliczny moment przed wysiedleniem. Mieszkańcy żyją własnym rytmem w swoim mieście, gdzie jest i dom, i gospoda, i ratusz, i kościół, i cmentarz. To punkty orientacyjne budujące miejsce, które dobrze znamy, które jest "nasze". Można nawet powiedzieć, że tworzą one ramy bezpiecznego świata, który nie zawsze jest idealny, ale na pewno swojski. Po chwili jednak na mieszkańców pada strach - powszechne stają się informacje o tym, że jacyś tajemniczy "oni" będą ich przesiedlać i pozbawiać wszystkiego, co do nich należy. Zaczyna się oczekiwanie. Widz czeka razem z bohaterami. Mieszkańcy rozmawiają o tym, co zabrać, pakują niektóre rzeczy i usiłują psychicznie przygotować się na moment pożegnania z domem i ruszenia w nieznane. Kiedy wydaje się, że moment ten ma już za chwilę nastąpić, okazuje się, że jednak nie - trzeba uzbroić się w cierpliwość. Sekwencja gaszonego i włączanego światła, symbolizująca naprzemienność nocy i dni, powoduje nieprzyjemne napięcie - również wśród widzów. Zadajemy sobie pytanie: czy to już? A ulga, kiedy okazuje się, że jednak jeszcze nie jest krótkotrwała i bardzo złudna. Aż w końcu w ogóle przestaje nią być, bo - jak mówi jeden z mężczyzn: "Koniec strachu jest lepszy niż strach bez końca".

Nieuchronne jednak w końcu nadchodzi pod postacią dwóch żołnierzy i człowieka w cywilu. Pierwszych nie widzimy, wszystkim dyryguje ten ostatni. Jego pewność siebie i dynamiczność przeciwstawione są niepewności i lękliwej bierności mieszkańców. Atrybutami mężczyzny są między innymi rękawiczki oraz olbrzymi, zawieszony na szyi zegarek. Jak mówi postronny komentator wydarzeń, to całkiem typowe, bo zawsze musi być jakiś zegarek, kapelusz lub inny przedmiot, symbolizujący czyjąś władzę. Ciekawe jest to, że choć mężczyzna jest tak naprawdę sam, a mieszkańców jest kilkoro, nikt się nie buntuje, nie broni - wszyscy pokornie przyjmują jego rozkazy. Co więcej i co gorsza - częstują herbatą, licząc na to, że w swojej łaskawości pozwoli im na zabranie z domu jednego pamiątkowego obrazka ze ślubu. Litości jednak nie ma, jest za to upokorzenie i poczucie przegranej.

W końcu towarzyszymy naszym bohaterom podczas wywózki. Jak wspomniałam, role wagonu pełni tutaj znów skrzynia. Dziwić się można, jak kilkoro aktorów zmieściło się w tym właściwie niewielkich gabarytów przedmiocie. Podkreśla to realia, w jakich podróżowali wysiedleńcy, wiele godzin przebywający ze współtowarzyszami podróży w niegodnych warunkach, ciało przy ciele, bez toalety, możliwości zaczerpnięcia świeżego powietrza i obserwujący, jak niektórzy - tak starzy, jak i dzieci - nie wytrzymują i umierają. Słyszymy krzyki matki i obserwujemy pewne znieczulenie pozostałych, którzy nie potrafią w takich okolicznościach, myśląc o tym jak przetrwać, porwać się na litość i skoncentrować uwagi na innych. Ta straszna droga jednak w końcu się gdzieś kończy, a wagon dociera do miejsca docelowego. W całym swoim zdezorientowaniu szuka się pomocy. Czy udaje się ją otrzymać, to już inna kwestia. Wszystko zależy od tych drugich: jak przyjmą kogoś obcego? Jak go ocenią? Jakiej będą szukać dla siebie wymówki, aby tego nie zrobić? Czy ta wymówka jest zawsze wymówką, a może stwierdzeniem faktu, że czasem zwyczajnie się nie da?

W spektaklu pojawia się też problem naszego przywiązania do rzeczy, bo jak słusznie zauważono: "My przywiązujemy się do rzeczy, ale rzeczy nie przywiązują się do nas". Nie chodzi tu jednak w moim odczuciu o sam fakt posiadania. Ale o wszystkie wspomnienia, a więc i całe nasze życie, które przenikają tak przedmioty, jak i miejsca. Grabiąc rzeczy i pozbawiając ludzi domu, tak naprawdę wymazujemy ich osobistą historię.

Justyna Żarczyńska

  • Spektakl Gdzieś daleko stąd
  • Republika Sztuki Tłusta Langusta
  • 19.12

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021