Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

W epicentrum wschodniego tygla

Dikanda to kwintesencja tego, co w gatunku world music najlepsze. Swobodnie miksują style i narzecza, eksperymentują z dźwiękiem, ruchem i słowem. W muzyczną podróż przez "cztery strony Wschodu" tym razem zabrali publiczność poznańskiego Zamku.

. - grafika artykułu
Fot. Tomasz Nowak

Sala Wielka, mimo swej dumnej nazwy, wypełniona po brzegi. Część widowni siedzi na krzesłach, jedni stoją pod ścianami, inni swobodnie rozpierają na wielkich, zamkowych poduchach. Ten stan rzeczy nie trwa jednak długo. Kiedy lekko spóźniona docieram pod samą scenę, Dikanda i jej publiczność są już na tyle rozgrzani, że za chwilę nikt nie pozostanie obojętny.

Boso na scenie i pod sceną

Szczeciński zespół to jedna z tych grup, przy których ciało samo rwie się do tańca. To odruch absolutnie bezwarunkowy, wolna wola nie ma tu nic do rzeczy. Wiem, co mówię, bo kiedy kilka lat temu pierwszy raz byłam na ich koncercie na poznańskim EthnoPorcie, zgubiłam buty, tańcząc pod sceną.

W swoim graniu mieszają wpływy białoruskie, węgierskie, żydowskie, romskie i indyjskie. Wszystko to jednak we własnych aranżacjach, doprawione niewymuszoną swobodą i naturalnością. Dość powiedzieć, że Anna Witczak, wokalistka i akordeonistka grupy, na scenie występuje zwykle na boso, nieustannie łapiąc kontakt z publicznością, tańcząc i opowiadając o swoich piosenkach. Podobnie było i tym razem.

Tym bardziej dziwi fakt, że mimo iż grają już od dekady, do tej pory bardziej rozpoznawani byli poza granicami kraju, występując na międzynarodowych festiwalach, m.in. u boku takich legend jak Buena Vista Social Club. Głośniej zrobiło się o nich dopiero wówczas, kiedy kilka lat temu wygrali warszawski festiwal Nowa Tradycja. Od tej pory w ich koncertowym kalendarzu coraz częściej można dostrzec polskie miasta.

"Każdy koncert wzbudza w nas wielkie przejęcie, jest wielka trema. Mimo że gramy już dziesięć lat, zawsze pojawia się nutka niepewności [...]. Zwykle jest grupa ludzi, którzy nas oklaskują już na wejście, więc wiemy, że na nas czekają. Nowi sądzą, że skoro to folk, w dodatku po polsku, to będzie jakieś »umcyk umcyk i poszła Kasia na pole«, a tymczasem są mile zdumieni" - mówiła w jednym z wywiadów Anna Witczak.

Od melancholii po ekstatyczną radość

Nawet zorientowani badacze języka nie zawsze będą w stanie uchwycić sens pieśni, które wykonuje Dikanda. Wszystko dlatego, że zespół nie zamyka się wyłącznie w oryginalnych tekstach, ale również snuje na scenie własną, autorską narrację. Efektem swobodnych improwizacji jest własny, odrębny język, nazywany przez nich samych "dikandisz". Magnetyczna muzyka, która w swojej strukturze oddaje najbardziej podstawowe tęsknoty i pragnienia, nikogo nie może pozostawić obojętnym.

Zaskakujące jest to, że słowa stają się drugorzędne, a sama melodia, tembr głosu, tonacje i ruch sceniczny wystarczą, by przedstawić całą paletę emocji. Jest tu więc wszystko, czego sami na co dzień doświadczamy - od smutku i melancholii, po spokój ducha i ekstatyczną radość.

Ta ostatnia to zresztą specjalność Dikandy, która sama daje się ponieść emocjom, a na własne granie reaguje równie spontanicznie jak publiczność. Żywiołowa gra na bębnach (Daniel Kaczmarczyk i czasem Anna Witczak, która głównie znakomicie wydobywa wszystko, co najlepsze z wciąż niedocenianego akordeonu), nieco wycofany, ale niezastąpiony Piotr Rejdak na gitarze, Grzegorz Kolbrecki na kontrabasie czy zmysłowy taniec i drugi śpiew Katarzyny Bogusz (znakomite wstawki solowe). Do tego wyraźnie zaznaczona trąbka i uzupełniające instrumenty tradycyjne. To wystarczy, żeby mieć poczucie bycia w epicentrum wschodniego tygla kulturowego, na cygańskim weselu albo w samym środku filmu Kusturicy. Jak słowo daję, "Underground".

Anna Solak

  • Dikanda
  • 6.02, g. 20
  • Sala Wielka, CK Zamek