Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Nie taki śmiech na sali

Czy można umrzeć ze śmiechu? Historia zna takie przypadki, chociaż z pewnością nie zdarzają się codziennie. Więc może chociaż zapłonąć? O, to już prędzej. Zwłaszcza, gdy wybucha pożar. I to nie byle gdzie, bo w burdelu. Tym razem chyba jednak spóźniliśmy się na najlepsze, bo stąpaliśmy już raczej po zgliszczach...

. - grafika artykułu
Fot. M. Kaczyński/CK Zamek

Program Pożaru w burdelu, warszawskiej trupy parateatralnej, który trzy lata temu pochłonął cały kraj od morza aż do Tatr, podbił serca Polaków. Zaczęło się od Warszawy, ale artyści niedawno przekroczyli rogatki miasta i wyruszyli w prawdziwe tournée.

Aż dziw bierze, że na literacki kabaret tego typu musieliśmy czekać tyle lat. Krytycy i sama publiczność dosłownie rozpływali się w zachwytach, lawina komplementów płynęła jak wartki górski strumień, sypały się zaproszenia i laudacje, a poczta pantoflowa, którą "ci, którzy już widzieli" przekazywali sobie informację o tym, że "to jest dobre", miała pełne ręce roboty. Podobnie entuzjastyczne recenzje Pożar zebrał w sierpniu, kiedy pierwszy raz zawitał do Poznania. Być może dlatego, wybierając się na program styczniowy, pokładałam w nim ogromne nadzieje. Spektakl miał mnie zachwycić, olśnić, ba! miałam w planach nawet spaść z krzesła w spazmach śmiechu. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Było za to sporo momentów zwątpienia (może to ze mną jest coś nie tak, skoro się nie śmieję?), zakłopotania  (zaproszonym znajomym już miesiąc wcześniej nakreśliłam entuzjastyczną wizę ubawu po pachy) i coś, co moja babcia nazywa "śmiechem na sali", mając na myśli przedsięwzięcie, które nie wypaliło. Czego zabrakło? Dlaczego się nie udało? Przyczyn jest co najmniej kilka. Ale zacznijmy od początku...

Jak miało być, a jak nie było

Od dnia, w którym w głowach jego twórców zrodził się pomysł na powołanie do życia tej wywrotowej, kabaretowo-musicalowej grupy, polska scena kabaretowa miała wykonać gwałtowną woltę, obrócić się o 180 stopni i dosłownie stanąć na głowie. Rzecz w tym, że wówczas nikt tego jeszcze nie wiedział. Nawet sami "ojcowie założyciele" - Michał Walczak i Maciej Łubieński, wcześniej związani z warszawskim Klubem Komediowym Chłodna. Kiedy zaczynali, zaledwie kilka osób wierzyło w powodzenie tego przedsięwzięcia. Z czasem dołączali do nich znani i lubiani aktorzy - na stałe lub gościnnie (m.in. Przemysław Bluszcz, Monika Babula, pochodząca z Poznania Lena Piękniewska czy nowa idolka młodego pokolenia, Karolina Czarnecka). Bilety rozchodziły się coraz szybciej, a sale pękały podwójnie - ze śmiechu i w szwach. Krytycy wszelkiej maści aż piali z zachwytu, wieszcząc nową epokę w dziejach polskiej sceny kabaretowej. Także Ci teatralni. Wiesław Kowalski z portalu Teatrdlawas.pl pisał: "Bardzo się cieszę, że taka grupa powstała. Ich oscylująca na granicy teatru i kabaretu twórczość nawiązuje do najlepszych tradycji polskiego kabaretu literackiego. Można by powiedzieć, że Walczak i Łubieński są współczesnym odpowiednikiem Boya-Żeleńskiego, a Pożar w burdelu to dzisiejszy Zielony Balonik."

Poznań po raz pierwszy ujrzał ich zeszłego lata i od tamtej pory z niecierpliwością czekał na więcej. Bilety na środę, 28 stycznia, sprzedały się na pniu, gospodarze poznańskiego Zamku postanowili nawet uruchomić ich kolejną pulę, dzień później. Miało być pomysłowo i barwnie, cynicznie, ironicznie, momentami i wulgarnie. Język miał giąć się we wszystkich kierunkach, a siarczyste przekleństwa miały nie być jedynie wytrychem, jak to ma miejsce w innych, popularnych kabaretach. Jednym słowem - miało być dynamicznie i intensywnie, ale zawsze w porę, zawsze w punkt. Nie było.

Mydło, powidło i nic

W stolicy Burdeltrupa śmieje się z płonącej tęczy, zalanego metra i medialnego szumu wokół pendolino. Z megalomanii "warszafki", plagi hipsterów i nowobogackich uwięzionych w złotych klatkach strzeżonych osiedli. "Warszawa jest miastem poważnym, nadąsanym - to jest jakiś błąd tej epoki! Trzeba się otworzyć, wyluzować, przypajacować trochę" - tłumaczył w jednym z wywiadów Maciej Łubieński... i na Warszawie nie poprzestał. Słusznie, bo przecież w każdym innym mieście da się zauważyć całe morze absurdów i niedorzeczności. Wybór jest prosty - można nad nimi zapłakać albo szczerze się roześmiać. Na co dzień wybieram to drugie, szkoda, że Burdel zmusił mnie do pierwszego.

Z tak zwanych przekazów ustnych wiem, że w pierwszym programie poznańskim, samego Poznania było bardzo wiele, mimo że show z założenia dotyczyło powstania warszawskiego. Artyści zadali sobie wówczas trud zorientowania się w naszych realiach, które potrafili umiejętnie i zgrabnie wpleść w zawiązaną fabułę.

Tym razem, ponad dwugodzinny spektakl zamienił się, niestety, w prawdziwy kram z mydłem i powidłem, w którym wątki warszawskie następowały po sobie bez ładu i składu (ponad 40 skeczy na tzw. "liście numerków"), wątki poznańskie natomiast wplecione zostały tylko tu i ówdzie. W zasadzie chyba byłoby lepiej, gdyby nie było ich wcale, bo przyklejone kiepskim klejem w przypadkowych miejscach show, od razu odpadały od sedna, tylko demaskując niedociągnięcia wieczoru. Szczytem zamieszania było pojawienie się na scenie aktorki poznańskiego Teatru Nowego, Anny Mierzwy, która na bis odśpiewała piosenkę o poznańskiej bizneswoman (aluzja do Grażyny Kulczyk) i miejskich rowerach (do teraz nie rozumiem ich związku z treścią piosenki). I być może wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Mierzwa, która w sierpniu została obsadzona w całym spektaklu, tym razem spadła w jego środek znieniacka, jeszcze bardziej potęgując dezorientację widza. Ogólne, choć nie ukrywam przykre, wrażenie z jakim nie mogę się rozstać jest takie, że artyści przygotowali środowy program na kolanie, być może w drodze z Lublina do Poznania, z braku czasu postanawiając zaprezentować tylko najbardziej znane skecze, w których ciekawą fabułę i błyskotliwy żart zastępuje zbyt częste "rzucanie mięsem" i pędząca w zawrotnym tempie karuzela wątków - od romansu z czołgistą w stanie wojennym, przez patchworkową neorodzinę, aż po narkotyzowanie się grzybami i makiem i zupełnie odklejone od reszty tańczące "karpiołapki".

Kosmiczna sonda i striptiz

Jeśli miałabym wskazać momenty dobre, z pewnością byłby to jeden z ostatnich skeczy - kazanie duszpasterza hipsterów ("Więcej rozkminy, mniej beki!") w wykonaniu Andrzeja Konopki, zagadki kryminalne Warszawy Konopki i Laskowskiego, większość kwestii Oskara Hamerskiego w roli "terapeuty miasta" i Przemysława Bluszcza - dobrego jako manager kultury i rewelacyjnego w roli... łazika Curiosity, eksplorującego powierzchnię Marsa. Dużo dobrego można powiedzieć też o postaci Burdeltaty odgrywanej przez Konopkę, choć to akurat raczej zasługa umiejętności improwizacji i uroku osobistego aktora, niż samej charakterystyki postaci. Męska część widowni z pewnością nie może narzekać też na burleskowy wątek Sióstr Opętanek, w którym na scenie gościnnie wystąpiła niejaka Betty Q, hojnie prezentująca w tańcu swoje wdzięki.

Oczywiście, że wokalnie i muzycznie też nie można Pożarowi wiele zarzucić. Grający na żywo zespół Macieja Łubieńskiego i utalentowani wokalnie artyści nie mają się czego wstydzić. Szkoda tylko, że część piosenek skonstruowana jest na bazie najprostszych rymów częstochowskich i zbyt licznych powtórzeń, powodując uczucie znudzenia i niepotrzebne dłużyzny. Co do padających często i gęsto wulgaryzmów też nie miałabym zastrzeżeń, umiejętnie zastosowane mogą tylko dodawać skeczom śmieszności. Gorzej, kiedy tak jak w tym wypadku, potęgują uczucie zażenowania, którego bardzo nie lubię, i które jest w tym wszystkim chyba najgorsze.

Nie ufaj kredytom

Przyzwyczajeni już do miałkiej i pustej jak wydmuszka rozrywki serwowanej nam przez kabarety, które na dobre zawładnęły ekranem telewizji i wyjazdowymi występami w remizach, porzuciliśmy już wszelkie nadzieje, jak u Dantego. Tym bardziej rozczarowuje ostatni występ Pożaru, który miał przywrócić wiarę w dobry, inteligentny kabaret, a ostatecznie kompletnie zawiódł oczekiwania. Gwoli ścisłości - nie tylko moje. W wymienianych na gorąco wrażeniach znajomych i przyjaciół jak mantra powtarzają się dokładnie te same zarzuty. Szkoda, bo potencjał z jakim mieliśmy do czynienia, był (nadal jest?) naprawdę duży. Być może to wina zbyt dużego kredytu zaufania, który mało komu udałoby się udźwignąć i następnym razem grupa odbuduje dawne dobre wrażenie? Nie wiem. Na ten moment wiem tylko tyle, że nie warto ufać kredytom, również w kulturze.

Przypuszczam jednak, że w tej chwili zgadzamy się co do jednego: sam zamysł JEST dobry. Bo czyż może być coś bardziej terapeutycznego dla statystycznego Kowalskiego, niż obśmianie tego, co na co dzień wkurza nas i frustruje, w tym obśmianie samego siebie? Nie sądzę. Uważam, że to najlepsza terapia, bez skutków ubocznych i konieczności konsultacji z lekarzem lub farmaceutą. Ot, takie remedium na rzeczywistość. Szkoda, że tym razem nikt go nam nie zaaplikował...

Anna Solak

  • Kabaret Pożar w burdelu
  • 28 i 29.01, g. 20
  • Sala Wielka CK Zamek