Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

ZAPISKI Z LAMUSA. 50 razy i więcej!

Jubileusz - to brzmi poważnie. Taka okazja wymaga odpowiedniego komentarza. Może nawet i podsumowania. Szczególnie, jeśli mowa o miejscu tak wyjątkowym jak teatr. I to Wielki!

Młoda kobieta w białej sukni i z ozdobną opaską na głowie rozkłada na boki poły sukni, uśmiecha się. - grafika artykułu
Jadwiga Musielewska jako Rose-Marie w operetce w Teatrze Wielkim w Poznaniu, fot. Józef Puciński, 1936, ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

"Gong. Pałeczka kapelmistrzowska opadła w dół i gruchnęły pierwsze tony, pociągając za sobą perliście przelewającą się melodję. Kurtyna idzie w górę. Przed widzem rozpartym wygodnie w fotelu maluje się wnętrze tawerny (dzieło szpingerowskie), w której rozpoczyna się akcja romantycznej rewjo-operetki Frimla i Stoharta p.t. «Rose-Marie»"*- pisał podekscytowany "T.K." w artykule O Rose Marie mój kwiecie, który ukazał się w "Nowym Kurierze" (nr 88/1936). Dodaje, że "mało jest w Poznaniu szanownych tubylców, którzyby nie widzieli tej przemiłej, wypieczonej córeczki spółki aktorskiej Friml i Stohart po pięć, a nawet i szczęść razy".

Fakt, że ktoś pragnie tę samą sztukę oglądać kolejny raz dobitnie świadczy o tym, że jest to sztuka, która wykracza poza ramy zwyczajności. Dziennikarz wspomina o widzu, który tym widowiskiem cieszył oczy i uszy aż... 38 razy! I to z własnej, nieprzymuszonej woli! "Ponieważ czterdzieści dziewięć razy oglądaliśmy «Rose-Marie» z «widzowni» (słownik maszyńsko-zelwerowiczowski), więc jubileuszowe przedstawienie postanowiliśmy spędzić za kulisami razem z czcigodnemi «jubilatkami» i takimiż «jubilatami»" - pisał dalej, zapowiadając wejście tam, gdzie zaglądać maluczkim zazwyczaj nie wolno.

Podróż przed zakulisowe labirynty zaczyna od odwiedzin Jadwigi Musielewskiej, "naszej poznańskiej «Rose-Marie»". Zapewne każdego kto na scenie nie występuje interesuje, jakie emocje towarzyszą tym, którzy w przedstawieniach biorą czynny udział. Intrygująca zdaje się być również kwestia tego, jak się czują ci, którzy w tę samą rolę wcielają się po raz wtóry. Artystka ciekawość tę zaspokaja: "Zupełnie nie odczuwam tego, że gram już 50 razy i chciałabym jeszcze grać tę rolę bardzo długo, to też cieszę się z niesłabnącej frekwencji. Publiczność nasza jest naprawdę kochana". Dziennikarz zauważa przy tej okazji, że musi mieć pani Musielewska ogromne serce, jeśli odwzajemnia gorące uczucie, którym darzą ją niezliczeni wielbiciele i wielbicielki. "Jak na skromną «Rose-Marie» to nie wypada, jednak cóż robić, prawdopodobnie muszę mieć takie szerokie serce" - rzuca na koniec aktorka, by zaraz na wezwanie ruszyć na scenę.

Idzie więc reporter do kolejnej damy - Heleny Majchrzakówny, odtwórczyni roli Lady Jane, która "bardzo jej się podoba", bowiem "czuje się w swoim żywiole". Twierdzi nawet, że z operetkowych ról sezonu ta jest jej najlepszą. Co zaś sądzi o samym spektaklu? "Sama operetka jest bardzo miła, a najwięcej cieszy nas wszystkich odniesiony sukces". Sukces przekłada się na chęci. Pada deklaracja, że artystka mogłaby występować w tej samej roli nie 50, a 150 razy!

"T.K." zmierza teraz do Wandy Trojanowskiej, czyli Ehel Brandel. Nie miała aktorka z tą rolą żadnego kłopotu. Twierdziła jedynie, że "to rola, z której trzeba było coś zrobić". A wszystko dlatego, że można było do niej podejść na różne sposoby W trakcie rozmowy pada też ważne zdanie, dotyczące komizmu: "Uważam naprzykład, że komizm nie polega na dziwacznym ubiorze i doprawianiu nosa, to też rolę Brander ujęłam jako damę światową pełną elegancji".

Czy aktor występując na scenie w tej samej postaci może jeszcze odczuwać tremę? Na to pytanie odpowiada już Zofia Grabowska. "Po pięćdziesięciu przedstawieniach konstatuję, że strach ma wielkie oczy. Przed premjerą chodziłam w wielkim strachu. Bałam się wielkiej «wsypy». Ale tymczasem jakoś poszło i nabrałam przekonania do siebie". Wielkie znacznie i wpływ na samopoczucie artysty czy artystki ma więc doświadczenie sceniczne, które nabywa się z czasem. Dojść może nawet do tego, co zadziało się w przypadku Grabowskiej, że znana z ról niemówionych tancerka, po tak przychylnym przyjęciu jej nowego wcielenia przez publiczność, rozpatrywać zaczęła, czy tańca nie porzucić na rzecz dramatu.

"Pierwszym «jubilatem» z płci brzydkiej złapanym przez nas w garderobie był reżyser «Rose-Marie» i odtwórca Hermana Groźnego zupełnie niegroźny p. Sendecki" - pisze dalej dziennikarz. A czytelnicy kolejny raz przekonać się mogli, że wielkie talenty, osobistości ze świata kultury i sztuki o zasłużonym już w środowisku statusie, mogą być jednocześnie personami skromnymi. Mówi bowiem Sendecki rzecz taką: "Wywiad? (...) Ależ ja chcę być szarym, cichym pracownikiem teatralnym". Reporter sprowadza go jednak na ziemię, tłumacząc, że nie jest to już możliwe, biorąc pod uwagę, że od dawna cały Poznań Sendeckiego zna i to od jak najlepszej strony. Czy artyście przeszkadza w jakikolwiek sposób odtwarzanie ponownie tej samej postaci? Skądże! "Przeciwnie do tej roli usposobiony jestem jak najlepiej. W rolę tą wkładam cały temperament. Po prostu stawałem na głowie. Hermana Groźnego chciałbym jeszcze grać drugie pięćdziesiąt razy, a potem jeszcze stopięćdziesiąt i znów odnowa. Przyznam, że nie jestem przyzwyczajony do urlopów, chciałbym stale grać. W Warszawie w Teatrze Nowości przez 15 lat grałem dzień w dzień bez przerwy i nigdy nie odczuwałem pragnienia urlopu" - deklaruje zuchwale, deklasując wszystkich, którzy po powrocie z wakacyjnych wojaży od razu myślą o kolejnym urlopie.

Podążamy teraz za dziennikarzem do kolejnej ważnej tu postaci. "Lubię «Rose-Marie» jest to pogodna operetka. Ma ona swój urok, który szczególnie skoncentrował się w pięknym i niezepsutym motywie - mówi p. Peter. - Przyznam, że osobiście wolę opery, ale rola Jima w «Rose-Marie» wzięła mnie" - czytamy. Radzisław Peter, niegdyś występujący we Włoszech, podzielił się przy okazji spostrzeżeniem, że szkoda, że "jubileusz dzisiejszy nie jest wieczorem, nabrałoby to bardziej cech uroczystych".

Za kulisami Teatru Wielkiego "T. K." prosi o kilka słów komentarza także Romana Cirina, który podobnie jak jego koleżanki i koledzy, również jest ogromnym entuzjastą operetki, w której przyszło mu grać. I to czarny charakter! "Rola Harleya odpowiada mi jako postać, gorzej natomiast jest z charakterem. To typ ujemny czyhający na biednego Petera" - tłumaczy aktor swoje z tą postacią problemy, równocześnie zapewniając, że "rola sama jest wdzięczna".

A jak praca nad operetką wyglądała od strony przygotować nieaktorskich? Na to już odpowiada "kierownik ruchu", czyli Maksymilian Statkiewicz. "Roboty mieliśmy huk z tą operetką, a potem jeszcze trzeba było przepróbowywać, usuwać rozmaite naleciałości. W «Rose-Marie» wszyscy tańczą bez wyjątku. Praca moja nienależy do łatwych. Trzeba przerobić najpierw z kapelmistrzem i reżyserem, następnie muszę włożyć sobie w ucho melodję i dopiero mogę tworzyć taniec. Tu wymaga się dużej uwagi" - opowiada o trudności, jakie na swojej drodze napotyka choreograf. W podobnym tonie wypowiada się kapelmistrz. Problemów mu w pracy nie brakuje! "Naprzykład w finale tekstu mówionego jest sto taktów muzyki, któremi trzeba pokryć rozmowę. Jednem słowem musimy tak lawirować, żeby z ostatnią sylabą padła ostatnia nuta" - opowiada.

Idąc dalej, wysłannik "Nowego Kuriera" trafia jeszcze na "p. Szerszyńskiego brata scenicznego p. Musielewskiej". Nie gra on co prawda żadnej większej roli, powierzono mu zaledwie "rólkę", jednak aktor cieszył się i z tej okazji, by wystąpić przed szerokim gronem widzów. Grał z przyjemnością. Co ważne - "nietylko dla publiczności, ale także dla siebie". Potwierdza takie nastawienie artystów do operetkowego widowiska również wypowiedź Bolesława Horskiego, wcielającego się w rolę sierżanta policji. "W «Rose-Marie» czuję się jak człowiek, który zjadł trzy porcje" - mówi.

I tancerki nie mają na co narzekać: "Wszystkie panie bez wyjątku zadowolone są z tańców i darzą wielką sympatją swego mistrza p. prof. Statkiewicza. «Jubileuszowe» nóżki chcą tańczyć jeszcze drugą pięćdziesiątkę, bo tańce są żywe i urozmaicone". Zabrakło jedynie choćby słowa od Zygmunta Szpingera, autora scenografii. O jego pracy "mówiła" jednak po raz pięćdziesiąty sama dekoracja. Cieszyć się można z pracy, która mimo powtarzalności przynosi satysfakcję. I niewątpliwie doceniać trzeba tych, którzy na powtarzalność tę nie utyskują, a radośnie, raz za razem, doskonale wypełniają swoją misję.

Justyna Żarczyńska

* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024